Schizofrenia
Tak nazwałam problem dotykający kwintesencji bytu polskiego Pośrednika w obrocie nieruchomościami, czyli odpowiedzi na pytanie za co właściwie należy mu się wynagrodzenie ? Pytanie to było dla mnie boleśnie aktualne w czasie rozmowy z Klientem, któremu chciałam sprzedać dom. Tak samo bolesne było w sądzie, gdzie mnie o to samo zapytano. Do tego dnia nie pobierałam bowiem od Klienta wynagrodzenia za swoją nawet roczną pracę, o ile nie była uwieńczona rezultatem. Klient wiedział, że w Polsce sprawy tak się mają - Pośrednik sprzeda - zarobi, Pośrednik nie sprzeda - nie zarobi. I wszystko to z winy ryzyka zawodowego wkalkulowanego w pośredniczy byt.
I wszystko było O.K. do dnia zadania mi pytania przez Sędziego: ,, jak rozumie pani zapis ustawy ? - tej, którą przywołałam w umowie pośrednictwa cyt. Ustawa z dnia 21 sierpnia 1997 roku o gospodarce nieruchomościami, t.jedn. Dz. U. z 2000 r. Nr 46, poz.543, Dział V, rozdz.2, Pośrednictwo w obrocie nieruchomościami, art.180 -
,, Przez umowę pośrednictwa pośrednik lub przedsiębiorca, o którym mowa w art. 179,ust.3, zobowiązuje się do dokonywania dla zamawiającego czynności zmierzających do zawarcia umów wym. w ust.1 a zamawiający zobowiązuje się do zapłaty pośrednikowi lub przedsiębiorcy wynagrodzenia,,
Na pytania pomocnicze sędziego, czy wykonałam czynności zmierzające do zawarcia umowy, odpowiedziałam twierdząco, że nawet wykonałam ich więcej, niż te, które są wymienione w umowie. Na pytanie sądu - dlaczego zatem nie kieruję się zapisami ustawy i pracuję za darmo - nie umiałam odpowiedzieć, lub jak kto woli - zapomniałam języka w gębie, albo bardziej elegancko na sali sądowej powstało zjawisko konsternacji. Innymi słowy nastała grobowa cisza, w której próbowałam resztkami przytomności umysłu (sala sądowa działa na mnie paraliżująco ) uzasadnić sądowi powód mojej pracy za darmo. Nie chciałam wyjść na ignoranta co nie zna prawa, albo głupka, który wiedząc, że będzie pracował za darmo, zwyczajnie chce pracować za darmo, i jeszcze prosi, by mu tę robotę zlecono. Niestety brakło mi jakichkolwiek argumentów, nie mówiąc o racjonalnych argumentach.
W jednej chwili zrozumiałam bezsens i paradoks owej sytuacji.
Jak tu wytłumaczyć sądowi, że zapis ustawy to co innego niż dobrze już w naszym k(raju) zakorzeniony pośredniczy zwyczaj?
Pozostało mi zachować kamienną twarz, i wszelkimi siłami zadbać przynajmniej o pozory godności zawodowej.
Mimo moich starań - wszystko wyszło na opak.
Sąd drążył: co Pani wykonała dla pozwanego?
Wyliczyłam: odbyłam z Klientem rozmowę informująca o sposobach pracy naszej firmy, dokonałam wizytacji obiektu, przekazałam Mui kartę opisową nieruchomości, projekt umowy, ulotkę informacyjną, dokonałam określenia ceny ofertowej nieruchomości, analizy przedłożonych dokumentów, pouczyłam Klienta co powinien zrobić, by przygotować nieruchomość do sprzedaży, przekazałam Klientowi pisemny wykaz spraw do uregulowania, przygotowałam i opracowałam dokumentację zdjęciową, przygotowałam projekt umowy, przygotowałam, i dałam do autoryzacji Klientowi opis oferty, zrobiłam reklamę na naszej stronie internetowej, zrobiłam opis oferty na witrynę biura, zaprezentowałam ofertę na targach nieruchomości, sprawdziłam Księgę Wieczystą, przekazałam i prezentowałam ofertę innym Klientom biura, zamówiłam reklamę oferty z internecie, prasie lokalnej i ogólnopolskiej, przekazałam ofertę innym Pośrednikom w obrocie nieruchomościami w całym regionie, wysyłałam pisma, listy, maile, faksy, odbyłam szereg rozmów telefonicznych, zorganizowałam prezentację nieruchomości w formie tzw. ,,Drzwi otwartych,, odbyłam 2 spotkania z potencjalnymi zainteresowanymi w obecności sprzedającego itd.
Sprawa nabrała rumieńców - także na moim licu - gdy pozwany to wszystko potwierdził, po czym natychmiast dodał, że obiecałam za to nie wziąć ani grosza, jeśli w czasie umówionym do transakcji sprzedaży domu nie dojdzie.
Opisując tę historię zapomniałam napisać o ,,drobnym,, aczkolwiek ważnym, by nie powiedzieć pikantnym szczególe, a mianowicie sprawa toczyła się o zapłatę wynagrodzenia dla nas za to, że nasz Klient sprzedał osobie, którą informowaliśmy o nieruchomości w czasie trwania umowy, a która zakupiła tę nieruchomość - po rozwiązaniu umowy przez sprzedającego.
Niuansem był fakt, że ów kupujący był dobrze poinformowany (rodzina prawnicza) co powinien, a czego nie powinien robić z Pośrednikiem, by mu za pośrednictwo w kupnie nie płacić, zatem nigdy niczego u nas nie podpisywał. Innym niuansem był ten fakt, że zawarł z nami umowę pośrednictwa sprzedaży własnego domu, pod warunkiem zakupu tegoż właśnie domu o którym mowa (w umowie podany był adres domu, który chciał nabyć, i który potem nabył).
Od kupującego od początku sprawy nie chcieliśmy nic - brak wystarczających podstaw dowodowych, ryzyko zresztą obejmowało także wejście z kolizję ze znajomymi znajomych naszego klienta, który był osobą znaną w mojej ,,metropolii,,.
Tak więc odbyło się 5 spotkań w sądzie, tudzież oczekiwania na korytarzu oko w oko ze Stronami, kurtuazyjne podania dłoni, i cały ten korowód, który okazał się być dla mnie nie lada nauczką.
Okazało się bowiem, że niepotrzebnie starałam się dowieść, że na wskutek mojej pracy pan X trafił do pana Y, który potem zakupił jego nieruchomość. Na nic były moje roczne zabiegi, na nic styl pracy nad ofertą, na nic wiele inicjatyw i dobre intencje. Brak dowodów w postaci pokwitowania przez późniejszego kupującego wskazania adresowego, był dla sądu oczywisty.
Uratował nas tylko zapis w umowie pośrednictwa w sprzedaży, który mówił, że sprzedający winien się z nami rozliczyć w dniu zawarcia umowy przedwstępnej, co faktycznie miało miejsce przed rozwiązaniem umowy pośrednictwa.
I mimo, że dowodu na to także nie było - poza zeznaniem kupującego - sprawę wygraliśmy.
Z perspektywy czasu patrząc na tę sprawę sądzę, że sąd wtedy dał nam szansę. Szansę na zastanowienie, czy taka schizofrenia jest dla pośrednictwa w obrocie nieruchomościami dobra. Czy jeśli będziemy pisać co innego niż powinniśmy (zapisy w obowiązującej wtedy ustawie) i robić co innego (życie), to sąd będzie mógł nas nadal traktować poważnie.
Faktem jest, że pozytywny dla nas wyrok w tej sprawie był zasługą genialnego radcy prawnego, który udowodnił sądowi naszą szczególną staranność w wykonywaniu czynności pośrednictwa, oraz szczególne cwaniactwo ze strony sprzedającego, udającego, że kontrahent spadł mu z nieba. I mimo, że nie wszystkie puzzle w sprawie pasowały, sąd stanął po stronie sprawiedliwości, a nie paragrafów.
I mimo, że wygraliśmy, myślę, że sąd dał nam także wyraźny sygnał ostrzegawczy - albo się dookreślicie za co bierzecie wynagrodzenie, albo tu więcej nie przychodźcie.
Jasnym jak słońce stało się dla mnie nie zadane wtedy przez sąd pytanie - dlaczego tu przyszliście cokolwiek udowadniać, zamiast upomnieć się o należne wynagrodzenie za wykonane czynności skoro na to pozwalała obowiązująca ustawa ? Po co komplikujecie tak prostą sprawę ? Wszak adwokat, czy lekarz pobiera wynagrodzenie za czynności, a nie za rezultat. Wam prawo również na to pozwala.
Dlaczego z tego nie korzystacie?
Niestety zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy to prawo przestało obowiązywać.
Skoro my swojej ustawy nie traktowaliśmy poważnie, to Klient także nie musiał jej tak traktować.
W całej tej sprawie sprawdziło się w końcu przysłowie ,,nie ma złego, co by na dobre nie wyszło,, Dzięki niej - bo nic nie dzieje się bez powodu - zmieniłam filozofię pracy, i przestałam pracować za darmo.
Na koniec opowieści o bolesnej lekcji w sądzie - przyszło mi na myśl, że mam jednak szczęście, bo sąd mnie nie zapytał, czy inni pośrednicy w Polsce też tak pracują (czyli za darmo). Bo wiecie co ? Musiałabym powiedzieć prawdę - i to nie byłoby dobre, albo skłamać - i to też nie byłoby dobre. Zastanawiam się, i wciąż nie odnajduję odpowiedzi: czy sąd nie zadał mi tego pytania - bo nie był ciekaw, czy nie zapytał go, bo znał odpowiedź?
Kłania się Państwu nauczona na własnych błędach -
Urszula Czyż - Wysokińska
lic. zaw. 1751